sobota, 24 listopada 2012

Czego Twitter nie pomieści (11)

Bo tyle się nazbierało, że lepiej wszystko pod jednym tytułem...


Ładną chwilę zajęło mi wybranie graficznego przerywnika dla kolejnych akapitów mojego pierdu-pierdu. W ostateczności wstawiłabym pewnie kota (bo w końcu nigdy dość kotów w internecie), ale doszłam do wniosku, że coś związanego z czasem będzie bardziej na miejscu. Ostatnio bowiem większość mojego myślotoku oscyluje wokół czasu.



Nienawidzę tego zwrotu jak poniedziałkowego poranka, ale muszę stwierdzić, że bardzo, ale to bardzo nie mam ostatnio czasu, a już na pewno nie mam go na życie online. Bo tak: komunikatory i serwisy społecznościowe zablokowane w pracy (za to reddit nie, mwahahaha), a po przyjściu do domu moja fejsbogowa ściana jest tak up...strzona postami, że nie ogarniam. I przy okazji odkryłam, że jak się zacznie odstawiać życie online, to coraz mniej go brakuje. Nawet, kiedy mam leniwszy dzień w domowych pieleszach (rzadko, ale staram się dla higieny mieć chociaż jeden w tygodniu), niespecjalnie skłaniam się ku buszowaniu w otchłani Internetów. Co zamiast tego robię? Czytajcie dalej, to się dowiecie.



Pracuję. Niby mój tydzień roboczy jest krótszy, ale dojazdy to nie bułka z bananem. Mam jeden bezpośredni autobus, który kursuje raz na godzinę, na dodatek wlecze się przez różne zadupia (i staje co 100 metrów, witajcie w Dublinie). Dojazd do pracy zajmuje mi ok. 50 minut w jedną stronę. Jest też tramwaj, który może powieźć mnie do centrum lub autobus, który dostarcza mnie na stację kolejową. Obie opcje są mi nienawistne i używam ich tylko wtedy, kiedy naprawdę nie mam wyjścia.



O dziwo, jeśli nie liczyć frustracji spowodowanej spóźnieniem autobusu lub tłokiem w tramwaju/pociągu, dojazdy znoszę dobrze. W poprzednim, sophisowym życiu, ciągle gdzieś biegłam i się spieszyłam. Teraz jestem zawieszona w czasie i przestrzeni na ok. 100 minut dziennie. Sto minut, podczas których nigdzie się nie wybieram, nigdzie nie muszę być, nikt na mnie nie czeka, kiedy po prostu nie mam żadnej alternatywy dla spędzania czasu na siedzeniu na czterech literach. Okazało się to być zbawienne dla mojej higieny psychicznej. Przeczytałam już trzy książki i zapoznałam się z paroma nowymi zespołami muzyki rozrywkowej, zdarza misiem też po prostu siedzieć i dumieć.
Posłuchajcie Cioci Dobra Rada: siedźcie i dumcie kiedy możecie. Wspaniała rozrywka.



W temacie czytania: odkryłam, że i tu apetyt rośnie w miarę pochłaniania. Doszło do tego, że czytam też podczas lunchu (chyba, że ktoś dochodzi do wniosku, że jestem bardzo samotna i oddaje mi niedźwiedzią przysługę dotrzymywania towarzystwa, grrr), a w domu czasem wybieram książkę zamiast filmów i pierdół w necie (a kiedyś nie mogłam się nawet skupić). Z wielką pomocą przychodzi mi mój ukochany kindle - zarówno urządzenie, jak i aplikacja w SprytnymTelefonie. Przeczytałam:
- "Trzy wiedźmy" Pratchetta (ja i Pratchett, koniec świata)
- "Rosjaneczkę" Kingsleya Amisa
- "Emmę" Jane Austen
Aktualnie pochłaniam "Opowieść podręcznej" Margaret Atwood (jakimś cudem jak dotąd nie przeczytałam, ale obciach), w kolejce czeka "Hyperion" Simmonsa i nowa J.K. Rowling. 



Paradoks mojego nowego życia: mam jednocześnie więcej i mniej czasu. I wcale dobrze mi z tym.



Praca jak praca, pod pewnymi względami lepsza, pod innymi gorsza. Jest bardzo, ale to bardzo inaczej. 
Po pierwsze, pracuję z dużą liczbą przyjaznie nastawionych autochtonów (których w poprzedniej pracy było jak na lekarstwo i trzymali się na dystans od reszty) i Hindusów. Ruskich niet, Francuz jest jeden na 450 pracowników.
Po drugie, ilość zebrań jest dobijająca. Niektórzy chyba nie robią nic poza chodzeniem na zebrania, podczas których rozmawiają o tym, co powinni robić. Wiele z kwestii, które są poruszane na zebraniach, dałoby się załawić mailami lub komunikatorem, ale po co, skoro można zabukować jedno z akwariów (których jest kilkadziesiąt, a i tak za mało) i zmarnować czyjś czas. Chociaż, muszę im oddać, że idea spotkania zespołu każdego ranka na 15 minut celem przedyskutowania bieżących problemów i zademonstrowania postępów w pracy/planu na bieżący dzień jest świetna.
Po trzecie, korporobotyzm doprowadzony do granic absurdu. Na przykład, kiedy chcę mieć nowe oprogramowanie na swoim pececie, nie mogę sobie go zainstalować sama, tylko muszę wypełnić specjalny formularz i czekać na odpowiedź z service desk (to samo było z dostępem do drukarki, zwiększeniem ilości RAM, dostępem do timeshitów i dokumentacji itp.). Minęły ok. 3 tygodnie zanim udało się zainstalować wszystko, czego potrzebuję, żeby wykonywać swoją pracę (czyt. oracle, SQL developer, narzędzie do modelowania baz danych i MS office), z czego prawdziwa instalacja zajęła łącznie ok. jednego dnia roboczego, reszta spełzła na czekaniu na odpowiedź, użeraniu się z debilami z service desk, szukaniu instalek itp. Skończyło się na tym, że dostałam tymczasowe uprawnienia admina na swojej maszynie i wszystko zainstalowałam sama. Do tego wszędzie, gdzie idę, muszę podbijać kartę na zakładzie. Tak, nawet do kibla.
Po czwarte, odkryłam, że prawdziwe wyzwanie jest jak prozac. Uwięziona w rutynie w poprzednim kieracie zapomniałam już, jak wielką satysfakcję może dawać praca zawodowa, jak dobrą rzeczą są wyzwania i jak przyjemniej jest używać mózgu. Nagle się okazało, że praca w IT nie musi być nudna, że fejsBóg, memebase i inne przeszkadzajki mogłyby dla mnie nie istnieć, kiedy mam coś ciekawego do roboty. Chwilowo nie uczęszczam na żadne kursy językowe ani zajęcia sportowe (jeśli nie liczyć spotkania z psychologiem raz w tygodniu i czwartkowych najazdów na Czarną Owcę z Ulą herbu Trzy Koty), a mimo to nie czuję się niespełniona i nieszczęśliwa. Adrenalina może mieć słodki smak!
Po piąte, spełniam swoje marzenie o niegotowaniu. Kantyna w pracy jest tania i serwuje pyszne żarcie, nawet śniadania jadam na ogół w pracy (bo nie wyrabiam się rano przed wyjściem na autobus).


Po szóste i ostatnie, chodzenie do pracy w koszuli w kratę, dżinsach i trampkach nie wchodzi teraz w rachubę (sprawdzić, czy nie piątek). Każda okazja jest dobra, żeby sprawić sobie nowe ciuchy, prawda? ;) Gryzelda aprobuje:





Zmiana środowiska przyniosła nieoczekiwane profity natury duchowo-rozrywkowej. Oto bowiem wsiąkłam w Indie. Ostatni miesiąc byłam intensywnie karmiona ichnim żarciem, a nawet w ubiegłą sobotę dałam się namówić na obchody Diwali.
Fotencje dostępne w poniższym albumie:
http://imgur.com/a/FMtBP
Oczywiście każda okazja jest dobra, żeby kupić sobie nowe kolczyki:





Tańce bretońskie oczywiście również kontynuuję. Niestety, nauka francuskiego na razie zamarła. Boję się, że stracę to, czego się nauczyłam, ale jednocześnie nie mam najmniejszej ochoty wracać na kursy, siedzieć w ławce i przerabiać nudne czytanki. Jakieś propozycje? Może kursy online?



Co jeszcze zamarło - biżuteriowy interes. Znajduję mało czasu na robienie, a co dopiero mniej przyjemną część tego przedsięwzięcia, czyli focenie, etsy, promocję na DA itp. Nie, żeby świat od tego ucierpiał, prawda? Pocieszam się, że kiedyś to naprostuję.



Ostatnio próbuję również znaleźć trochę czasu na aktywność fizyczną. Jeszcze nie dojrzałam mentalnie do siłowni, ale staram się zażywać więcej spacerów. W ubiegłą niedzielę wybrałam się na fotospacer, żeby złapać resztki jesieni czające się w zakamarkach Dublina. Naści trochę Grodu Guinnessa jesienną porą:













Napisałabym coś jeszcze, ale prawda jest taka, że bardziej niż niedoczas, wciąż dokucza mi zmęczenie. Adrenalina, stres, dojazdy, wczesne wstawanie - to wszystko sprawia, że co wieczór jestem tak skonana, że zdarza mi się zasnąć przed komputerem. Jak na przykład może się zdarzyć za parę minut, bo Wredny Mózg obudził mnie o 6:30, jak w dni robocze.

Uciekam zatem do łóżka, zmagać się ze spadkiem poziomu baterii. Niech moc snu będzie z wami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz