poniedziałek, 17 września 2012

Quest Szczęście

Jakby bliżej realizacji

Przygotujcie się na opowieść. Będzie to trudna proza psychologiczna, zalecam więc popijanie czegoś podczas lektury i okazyjne przerwy na papierosa.

No dobra, żartowałam. To będzie takie małe pierdu-pierdu w ramach usprawiedliwienia, czemu tak mało bloga w blogu ostatnio. Albo wytrzymacie, albo nie.



Nie jest tajemnicą dla czytelników niniejszego bloga, że nienawidziłam swojej pracy. Że czułam się coraz bardziej odklejona z tego, co robię, uciekam w facebooka, krzyczę na współpracowników, notorycznie kłócę sie z szefem i sieję defetyzm na zebraniach. 

Bo trzeba być jakimś robotem, żeby wytrzymać zwierzchnictwo chuja, który po ponad trzech latach pracy odmawia awansu na seniora, podczas gdy w innych zespołach awansują ludzie mniej wykwalifikowani, i po tym wszystkim jeszcze idzie sobie na urlop na trzy tygodnie, zostawiając team pod twoją opieką, chociaż ty masz już na głowie nowego developmentu na co najmniej miesiąc czystego testowania i nie masz czasu na durne pytania od innych team leaderów i nikomu niepotrzebne raporty. A to tylko jeden z wielu przykładów tego, jak mną orano.

Narzekałam przez lat wiele, w końcu przestałam narzekać, bo nie mogłam ścierpieć tekstów w stylu "dlaczego nic z tym nie zrobisz". Otóż, moi drodzy, mieliśmy tu parę latek kryzys, więc pracy było niewiele - to raz. Dwa, kiedy zapierdzielasz od rańca do zasrańca, niespecjalnie masz czas i siłę na choćby sklecenie CV. Kiedy jednak coś się we mnie przelało, kiedy było jasne, że Muriel już całkiem niebawem mnie zostawi samą na pastwę Ruskich, wysłałam parę aplikacji na robotę identyczną jak moja, i odzew był zerowy. Nie trzeba chyba dodawać, że nie wpłynęło to pozytywnie na moją samoocenę. 

Ekspercki level stresu, brak widoków na zmiany, utrata wiary w siebie i coraz bardziej toksyczna atmosfera w pracy wydały w końcu owoce i na początku grudnia wylądowałam u głowologa. Escitalopram, xanax, coś na sen, takie tam. Najpierw trochę na haju, bo leki, potem strasznie wycofana, bo leki, w końcu zaczęłam nabierać rozpędu i fizycznie wracać do normalności. Fizycznie, bo psychicznie byłam jak martwa. Chodziłam na autopilocie, starając się nie myśleć za dużo o tym, że lada moment mogę się znowu zawalić. 



W międzyczasie Muriel i kolega XL, moi jedyni przyjaciele w pracy, odeszli z roboty. Jakoś przebolałam, przysłaniając się pancerzem zimnej wściekłości, i koncentrowałam się na poprawieniu zdrowia psychicznego.



Powoli, powoli, z wiosną nadeszło odrodzenie. Zaczęłam więcej wychodzić, czytać, spotykać się z ludźmi, chodzić do psychologa. Nie bez znaczenia jest fakt, że zaliczyłam rekordową liczbę dni na chorobowym - nawet gorączka i katar były lepsze od przebywania w jednym pomieszczeniu ze skurwielem na W. Może zdrowie fizyczne było takie se, ale psychiczne - coraz lepsze.

Przyszło lato i coś nagle ruszyło. Wysłałam CV do jakiejś wyjątkowo ogarniętej rekruterki. Potem była jedna fatalna awantura z W. i rzyg emocjonalny na fb, który zaowocował zainteresowaniem paru przyjaciół. Potem wakacje i kilka interview. Okazało się, że jestem coś warta i telefony zaczęły się urywać. I w końcu - Propozycja. Która została przyjęta.

Kij, że daleko od domu. Nieważne, że na kontrakcie, a nie etacie. Wiedziałam, że miarka się przebrała (i to już fafnaście razy) i jeżeli nie ruszę z miejsca w jakimkolwiek kierunku, to i tona xanaxu mi nie pomoże. Byłam zdecydowana rzucić się na pierwsze, co zostanie mi zaoferowane i wyda mi się w miarę sensowne. 

Tak więc, cztery tygodnie temu złożyłam wypowiedzenie i za tydzień zaczynam w nowym miejscu. W weekend jadę nawet na imprezę integracyjną z nową ekipą. Praca to jedna wielka niewiadoma, ale jestem dobrej myśli, bo w końcu jestem inteligetna i pracowita, i żaden dupek nie wmówi mi, że jest inaczej.

I uroczyście oświadczam, że jeżeli nowa praca mi nie podpasuje, to nie będę czekać cztery lata na depresję, tylko szybciej wezmę się do dzieła. 

Na pohybel psychopatom!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz