poniedziałek, 13 lutego 2012

Zły gotyk boli całe życie

Literackich wygibasów ciąg dalszy.

Jeszcze jedno ćwiczenie wysłane na kurs. Zadanie polegało na opisaniu jakiegoś zdarzenia z punktu widzenia osoby, której brakuje jednego zmysłu. Spróbowałam postawić się w roli osoby niesłyszącej.
Inspirowałam się koncertem Closterkeller, na który wybrałam się do Whelan's z okazji WOŚP kilka dni przed popełnieniem tego tekstu.

------------------

Nigdy nie twierdziłam, że mam po kolei w głowie. Jakże mogłoby być inaczej, skoro mój mózg działa nie po kolei i schował mi nerw słuchu? Skoro on zrobił mi głupi kawał, to ja mu zrobię czarny PR, i tak oto zachowuję się jak wariatka. Na przykład, lubię udawać osobę słyszącą i chodzę na koncerty.

Nie wiem, jak to się zaczęło, chyba w czasach późnej podstawówki, kiedy zobaczyłam koncert noworoczny w telewizji. Zafascynowały mnie ruchy dyrygenta, sposób kiwania się instrumentalistów do rytmu i komicznie znudzona mina perkusisty, który musiał stać cały koncert sztywno jakby połknął kij tylko po to, żeby uderzyć w swoje gary na sam koniec utworu. Od tego czasu regularnie uczęszczałam do filharmonii, opery i na koncerty rockowe. Hałas czy zła muzyka nigdy mi nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie - im gorszy wykonawca, tym chętniej szłam na koncert, bo to właśnie kiepscy muzycy robią najciekawszy wizualnie show. Nerwowa choreografia początkujących rockmanów, w której główną rolę odgrywają ich długie jak u królewny na wieży włosy. Filharmonicy z głębokiej prowincji, którzy podczas grania robią miny, jakby przerzucali tonę węgla. 

Minęły lata, i oto jestem w Dublinie, mieście, które żyje muzyką. Jak Paryżanie pozwalają sobie na Fte de la Musique raz do roku, tak tutaj muzyka wychodzi na ulice co sobotę. Solo, w zespołach, z tancerzami, na prąd lub akustycznie, mój cichy teatr muzyczny zmienił się w niemą operę o niesamowicie skomplikowanym libretto. 

Sobotni wieczór w centrum miasta to magiczna czasoprzestrzeń. Gdy nie mam żadnych zobowiązań towarzyskich na weekend (co jest raczej stanem normalnym - bycie niesłyszącym i stukniętym nie jest, o dziwo, skuteczną receptą na popularność) i żadna z rozlicznych ofert życia kulturalnego mnie nie nęci, włóczę się ulicami i obserwuję wystrojone dziewczęta w błyszczących, tandetnych sukienkach i butach na obcasach tak wysokich, że Michael Jackson i jego moonwalk mogą się schować. Zbyt skąpo odziane, chybotliwym krokiem zmierzają od klubu do klubu, kiwając się w rytm disco łupanek (tak zwykłam nazywać muzykę w tego typu przybytkach, bo choć nie słyszę, to podbicie basów i poziom decybeli są zwykle tak intensywne, że czuję wibracje ścian i chodnika przed klubem). Przechadzam się George street, mrużąc oczy w czerwonych światłach stopu nieskończonej kawalkady taksówek. Mimo silnego, jak co wieczór, wiatru, w powietrzu unosi się zapach perfum, alkoholu, papierosowego dymu i lakieru do włosów. 

Tej soboty jednak, gdy zmierzam na koncert do Whelans, George street jest jeszcze stosunkowo spokojna. Jest dopiero dwudziesta i klubowe harpie spokojnie siedzą w domach, tapirując grzywki, zakładając staniki push-up i rozgrzewając się wódką z tesco. Ja zaś drżę z podniecenia, bo oto dziś wieczorem będę mogła zobaczyć Black Rose.

Zespół ten fascynował mnie od dziecka. W smutnej, młododemokratycznej, polskiej rzeczywistości dżinsów z bazarku, zdychających festiwali w Jarocinie i parcia na zysk, banda długowłosych facetów i kruczowłosa, odziana w czarne koronki niewiasta, wydawali się jak wycięci z innej rzeczywistości. Byli jak zakazany luksus, nigdy nie zniżająca się pod strzechy dekadencja, ciemna jak noc czekolada zapijana czerwonym jak krew winem. I oto odwiedzili nas, biednych Wygnańców herbu Zmywak! Rzuciłam w diabły wszystko, co chciało mnie zanielić i niemalże biegłam na spotkanie z niesamowitością.

Powietrze w klubie jest lepkie od potu i przesycone zapachem piwa. Napięcie wśród publiki, dręczonej zespołami supportującymi, jest wyczuwalne i wręcz bolesne. Podłoga wibruje od basu i ugina się pod ciężarem pogujących, spragnionych mrocku rodaków. Na twarzach maluje się lekkie zmieszanie i znudzenie, a może po prostu zmęczenie, wszak średnia wieku jest tutaj zdecydowanie powyżej trzydziestki. Ciepło, ścisk i rytmiczne podrygi tłumu działają na mnie kojąco, czuję jedność z nimi, choć oni nawet nie zdają sobie sprawy, jak wielka przepaść jest między mną a nimi. Czuję się lekko i radośnie, jak na haju.

Nagle ruch ustał, wokalista macha ręką na pożegnanie. Muzycy pieczołowicie zwijają kable i składają zestaw perkusyjny - niezawodny znak, że oto nachodzą profesjonaliści, rockowa arystokracja, która nie gra na byle czym. W tłumie rozluźnienie, każdy spieszy do baru po piwo, bo trzeba nasmarować gardło, by jak najgłośniej wykrzykiwać słowa piosenki, kiedy nadejdzie ten ulubiony, bliski sercu kawałek. 

Kolejny powód, dla którego lubię kluby - komunikacja z personelem nie nastręcza mi żadnych trudności, ba, chyba jest mi łatwiej niż słyszącym, bo podczas gdy oni usiłują usłyszeć słowa barmana w panującym dookoła rozgardiaszu, ja po prostu czytam z ruchu warg. I kto tu jest niepełnosprawny?

Nareszcie nadchodzi ten długo wyczekiwany przez wszystkich moment i Black Rose pojawia się na scenie. Zaczynają chyba czymś wolnym, ściśnięta, że szpilki nie wetkniesz publika faluje, niczym Hatifnatowie wokół barometru. Wreszcie pojawia się, witana gromkimi oklaskami, wokalistka.

Czas i rockandrollowy styl życia niewątpliwie odcisnęły piętno na jej wyglądzie, właściwie w niczym nie przypomina już ona tej gotyckiej królewny, którą widziałam w teledyskach z lat dziewięćdziesiątych, jak odziana w czarną suknię, maszerowała przez zimowy las. Ona jednak zdaje się zupełnie to akceptować i nie odmładnia na siłę. Jest ubrana w t-shirt z chaotycznym, drapieżnym nadrukiem, obcisłe, lateksowe spodnie, podkreślajace jej wciąż zgrabne nogi i długie, sznurowane po kolana czarne buciory na barokowym obcasie. Wygląda nowocześnie i zadziornie. Tylko jej kruczoczarne, lśniące włosy i gesty czarodziejki zdradzają, że tam, w środku, jest wciąż tą samą, charyzmatyczną królową mroku. Śpiewa jeden utwór za drugim, poważna, skupiona. Dzikie pogo, którym publiczność zabijała czas podczas występów zespołów supportujących, odchodzi w zapomnienie, wszyscy patrzą jak urzeczeni na scenę i śpiewają z wokalistką, niczym rozmodleni wierni na nabożeństwie. 

Nagle napięcie opada i nastrój powagi pryska jak bańka mydlana. No tak, nadeszła jedenasta, godzina clubbingu, czas dla królowych tysiąca i jednej nocy minus tysiąc. Publika chyba usiłuje protestować, ale wiadomo, że nikt ich nie słucha. Rozczarowany tłumek powoli opuszcza klub.

Geroge street tonie w deszczu, światła dyskotek odbijają się w mokrych chodnikach. Wilgoć jeszcze wzmacnia zapachy dochodzące z pubów, klubów i restauracji. Rozpalający nozdrza aromat chili z pobliskiego baru tapas, wymiociny na chodniku przed Hogans. Ktoś kiedyś mówił mi, że deszcz powoduje, że dźwięki niosą się mocniej i dalej. Dźwięki? Na co mi dźwięki? Świat ma więcej do zaoferowania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz