czwartek, 3 marca 2011

Życie offline

Nie aż tak przereklamowane jak mi się zawsze wydawało.


Wybaczcie, drodzy fani Fucktu, że ostatnio tak mało mnie w waszym ulubionym nieregularniku-rozpierdolniku. Od ostatniej notki wiele się działo, właściwie to tak dużo, że nie miałam czasu o tym pisać. Postaram się to wszystko nadrobić. Na razie w telegraficznym skrócie.

Nawet DELFiny potrafią lepiej
W pierwszych dniach lutego porwałam się z motyką na słońce, a konkretnie to wybrałam się na egzamin z francuskiego. Nie mam jeszcze wyników, ale coś czuję, że nie wypadłam rewelacyjnie, o ile wypadłam jakkolwiek. Trudno. Ciekawe przeżycie, tak czy siak, nie mam certyfikatu językowego i nigdy nie podchodziłam do tego rodzaju egzaminu. Ja w ogóle nie lubię egzaminów, a tym razem wpakowałam się na własne życzenie, i jeszcze za to zapłaciłam...
Straszne rzeczy.



Jożin z bażin uż se zuby brousi
Po kilku wyczerpujących dniach w moim miejscu kaźni udałam się na zasłużony wywczas. Przez Berlin, do Szczecina, a tam w samochód i na narty, do Czech.
W sumie to "na narty" brzmi zbyt pięknie, by było prawdziwie, ale tak z grubsza było. Nawiedziłam wioskę o nazwie Horni Maxov, miasteczko Jablonec nad Nisou (to tam, gdzie Jablonex) i jeszcze parę niemiecko-łużyckich dziur na szybkie focenie. Do tego przeczytałam ciekawą książkę, kupiłam parę zajefajnych gadżetów i poudzielałam się wokalnie. Szczegóły później, jak życie offline odpuści.



Elle m'a dit qu'elle...
Powrót do Dublina napełnił mnie radością. Oto ze śnieżno-szaro-burego pogranicza wylądowałam w zielonej krainie pełnej słoneczka i, jak na lokalne warunki, niemalże bezwietrznej. Kraina przywitała mnie lekkim deszczykiem, ale nawet on nie zburzył mego pogodnego nastroju, bo od razu poczułam się bardziej w domu. Tak, czasem bywam sentymentalną kretynką.

Następnego dnia już gorzej, bo praca, a potem jeszcze francuski i oto mój dzień skończył się o 22:00. Kurs francuskiego na razie nie zachwyca. Nie dość, że raz w tygodniu, to jeszcze duża grupa, nie piszemy wypracowań, mało mówimy. Trochę kicha. Ogarnięta lekką beznadzieją, rzuciłam książki w kąt i nawet nie spojrzałam na pracę domową.



Mało nas, mało nas...
Jako, że w ubiegły piątek wypadł Ostatni Piątek Miesiąca, znany również jako "I Ty Możesz Być Bretończykiem", wybrałam się na bretońskie tańce w piwnicy. Było miło, trochę nowych twarzy, trochę ćwiczenia francuskiego. Szkoda, że wybrakowane liczebnie grono, ale co to dla nas, harcerzy.



Jak słodko opuszczać mieszkanko...
Nazajutrz stawiłam się w pełnej gotowości u Muriel, aby pomóc jej w przeprowadzce. Jako, że pewna butelka dobrego wina z Medoc absolutnie nie mogła się przeprowadzić, skonsumowałyśmy ją, gawędząc o sprawach różnych. Czasem myślę, że dla takiej gaduły jak ja spotkanie w życiu równie wielkiej gaduły to wielkie nieszczęście. Albo szczęście, jak kto woli.
Nadmiar życia nazajutrz odespałam (do 11), potem odespałam umysłowo, oglądając po raz nie pierwszy i pewnie nie ostatni, "27 dresses" i "Forgetting Sarah Marshall". A potem oddałam się czytelnictwu (aktualnie na tapecie "Klara" Izabeli Kuny, oczywiście w tygodniu lektura musiała iść w odstawkę).



Lepiej jednak sobie idź
W poniedziałek, przytłoczona poniedziałkiem, zapragnęłam po pracy pobyć sama w tłumie i wybrałam się na małe szperanko w księgarni (efekt: książka z kursem niemieckiego i słownik do kompletu, taki kaprys miałam - będzie fajnie na półce wyglądać jakby co) i do kina (mojego ulubionego Irish Film Institute) na film pt. "Nie opuszczaj mnie" (Never let me go). Beznadzieja, nie polecam.



Więcej francuskiego!
Minione dwa dni upłynęły mi znowu pod znakiem francuszczyzny. Najpierw, jak co wtorek, kurs - no cóż, szału nie ma, ale zawsze trochę do przodu. Wczoraj zaś, za namową Muriel, wybrałam się na wymianę językową w jednej z bibliotek w centrum miasta. Francusko-angielską. Głównie rozmawiałam z Muriel, czyli w sumie jak zwykle, ale przynajmniej po francusku, więc nie ma tego złego. Wiem, że z Muriel zawsze mogę gadać w dowolnym języku, ale być może uda mi się znaleźć więcej gaduł. Z nadzieją na postępy językowo-towarzyskie, zamierzam kontynuować.



Wreszcie trochę online
A dziś po staremu - praca do późna, bo jak zwykle wszystko się wali wtedy, kiedy nikt się nie spodziewa. (tutaj było coś o pracy, ale ocenzurowałam się w porę, nie ma sensu kupować kredensu, lepiej trzymać)

Tak czy siak, postanowiłam napisać co nieco, bo jutro znowu muszę być światowa i towarzyska. I nawet nie jest mi z tego powodu przykro, bo cel jest szczytny - koncert Dezertera!
Dostałam ich ostatnią płytę pod choinkę i strrrasznie ją lubię (bo ja w ogóle lubię Dezertera), i tak sobie po cichu marzyłam, że przyjadą do Guinnessowa. Marzenia czasem jednak się spełniają i w momencie bardziej stosownym niż "już, blad', nie trzeba". 
Jakby tego było mało, w sobotę wybieram się na jakiś feministyczny event. Jeszcze nie wiem, po co, ale idę. 
W niedzielę chciałabym do kina na "True grit" lub "King's speech", ale perspektywa wychodzenia tyle razy z domu mnie lekko przytłacza.



Pomimo poczucia zachwiania równowagi po tak obfitujących w niewirtualne wrażenia dniach, czuję się całkiem OK. Życie offline nie jest takie złe i chyba muszę częściej tego próbować. 

Byle nie za często, bo blog mój kochany się zapłacze.

Miłego offline i online, drodzy czytelnicy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz