sobota, 7 sierpnia 2010

God save the Brits

aż w końcu gubernator zmiękł 
i w Birmingham się zgodził ich
umieścić gdzie jest najpiękniejszy dom bez klamek


Świński duet znowu błysnął, tym razem na niebie w samolocie z niebieską harfą. Kierunek - Birmingham, UK, gdzie zamieszkuje Przytulankowy Funfel ze swoją ładniejszą Połową.

Przylot i rozmiary lotniska sprawiły na nas mylne wrażenie przytulności. Nagle wysiedliśmy i hop - już witamy się z Funflem! A potem przestrzeń nas przytłoczyła.

No dobra, my mieszkamy w stolycy, a Birmingham to miasto prowincjonalne, były ośrodek górniczy. I co z tego, skoro Birmingham to drugie co do wielkości miasto w Anglii i ma 2 miliony mieszkańców? Mimo swojego "prowincjonalnego charakteru" (hahaha), jest po prostu zajebiście wielkie! Przyzwyczajeni do częstego poruszania się piechotą w obrębie Dublina, byliśmy lekko zszokowani, że bez samochodu nie da rady. Nie, żebym narzekała, bo dzięki temu obejrzeliśmy dużo więcej, niż gdybyśmy polegali na transporcie publicznym i własnych nogach.
I znowu gryzie mnie wyrzut sumienia, że nie mam prawa jazdy. Co by nie powiedzieć, dorosły bez prawka jest niewiele bardziej samodzielny od kaleki :( 


U nas takich nie ma

Tak się jakoś złożyło, że zwiedzanie Birmingham zaczęliśmy - jakże po wyspiarsku - od zakupów. Na początek - przeszliśmy przez wielkie centrum handlowe rozmiaru dublińskiego lotniska o b. ciekawej architekturze.

Lokalni polscy imigranci nazywają ten obiekt "pinezką". Niech was ręka boska broni od najarania się ziołem i zobaczenia takiego budynku, zwłaszcza po ciemku - byłam czysta i trzeźwa, a miałam wrażenie, że ten potwór faluje.

Obowiązkowym punktem wycieczki był dla mnie angielski Marks & Spencer (być może jeszcze nie wspominałam, ale czy to w wyniku zaczytywania się książkami o Adrianie Mole'u w młodości, czy też z powodu rozmiarówki dla grubych bab, M&S jest moim ulubionym sklepem i nigdy go nie pomijam, kiedy idę na shopping, rzadko wychodząc z pustymi rękami). Nie zakładałam, że coś kupię, chciałam tylko popatrzeć, co tam jest, ale na nieszczęście trafiłam na wyprzedaż i kupiłam sobie co nieco. Wzbogaciłam się o parę spodni i dwie bluzki, i to za sumę zbliżoną do tej, jaką wydałam niedawno w dublińskim M&S na jedną koszulę. 
I tym razem nawet nie spojrzałam na biżuterię ^^

Tutaj muszę wspomnieć o drażliwym dla niektórych temacie niebiałej emigracji - a to za sprawą kasjerki-Muzułmanki z głową owiniętą chustą (bardzo uprzejmej i mówiącej po angielsku lepiej niż ja). Niby w Dublinie też sporo ich jest, ale jedno jest pewne - nie rzucaja się w oczy tak bardzo jak w UK. W przeciętnym M&S w Irlandii wszystkie kasjerki są białe (Polki, Irlandki, zależy) i na pewno żadna z nich nie nosi jakichkolwiek oznak swej przynależności etnicznej poza imieniem na plakietce (co jest wygodne, bo dzięki temu wiem, czy mogę sobie darować angielski i przejść od razu na polski :D) - w Birmingham po prostu wszędzie ich pełno, nierzadko kobiety noszą burki, również mężczyźni hołdują raczej swojej narodowej modzie (w Dublinie praktycznie wszyscy noszą się po zachodniemu). Nawet w Paryżu nie spotkałam się z tak wyraźną obecnością imigrantów w miejskim krajobrazie.

Disclaimer: Nie wartościuję niczego, po prostu się dziwię. Polaków dziwi wszystko, co nie jest dość białe i katolickie :D

Po łyknięciu wielkiego świata (w M&S, ale zawsze) wybraliśmy sie na tradycyjne angielskie śniadanie do jeszcze bardziej tradycyjnie angielskiego pubu zwanego Old Crown. Hiperangielskość doświadczenia spotęgował czujny wzrok Henryka VIII.
Własciwie brak mi słów na ten pub. Po prostu niesamowity. I patrzcie na tę datę. Po prostu: wow.





Sorry za gównianą jakość, na nieszczęście miałam ze sobą tylko aparat kompaktowy z maksymalną czułością 800 ISO - i jeszcze część ostrości poszła się bujać w procesie odszumiania ;(

Something old, something new: po napełnieniu brzuchów (i to do stopnia uzyskania kształtu doskonałego) udaliśmy się do kompleksu budynków naprzeciwko, zwanych Custard Factory. Niegdyś fabryka, dziś - biura, artystyczne sklepiki, galeria sztuki.



I właśnie do widocznego na fotce bead shop (tłumaczenie dla Norwegów: sklep z paciorkami) zawitałam na ładnych parę minut, i zakupiłam sobie bigle do kolczyków, druciki i trochę niecodziennych paciorków, celem wytworzenia sobie z nich kolejnych okazów do swojej kolekcji błyskotek. 





Jak już zrobię, to się oczywiście pochwalę. W końcu po coś tego bloga mam, nie? ;)

Zupełnie niechcący załapaliśmy się też na wystawę poświęconą strajkom i protestom. Bardzo interesująca. Wg organizatorów, wystawa ta będzie podróżować po całej Anglii, więc uczulam nań Bojowników zamieszkujących lub wybierających się do Krainy Funtem Płynącej.

Tutaj sobie mieszka wystawa na mordoksiędze:http://www.facebook.com/fight.the.power.show





Zapytaj swoją konsultantkę Avonu

Kontynuując w duchu starego i stylowego, uderzyliśmy do Stratford-upon-Avon, miasta Szekspira. Tutaj mój zachwyt jeszcze wzrósł. Stratford jest po prostu przeurocze, turystyczne, całuśne i wychuchane. Ta architektura, atmosfera... Znowu mam problem z wysłowieniem się, jak zawsze, kiedy mój image wielbicielki postępu i sztuki współczesnej musi walczyć z wrażeniem wywołanym przez coś TAK stare. Warto nadmienić, że Stratford obchodzi w tym roku 800 rocznicę założenia, z której to okazji powstała interesująca fontanna, wyobrażająca - a jakże - znak firmowy i swego rodzaju miejską maskotkę, łabędzie.





Właśnie przyszło mi do głowy inne, ukryte znaczenie fontanny - czyżby ponure proroctwo Stratford za kolejne 800 lat, kiedy łabędzie organiczne wyginą do nogi i miasto wypuści na wody Avonu takie stalowe potworki, by ratować swój image? Święcie wierzę, że byliby do tego zdolni ;)
Póki co, żywe łabędzie mają się świetnie, pływają sobie po rzece i żebrzą wśród turystów.


Wbrew ogólnej tendencji, nie zwiedzaliśmy domu sławnego dramaturga, bo cena biletu nas odstraszyła (coś koło 20 funciaków), za to zaliczyliśmy fajny pub, kościół Guild Chapel, powłóczyliśmy się trochę uliczkami miasteczka i brzegiem rzeki... i nadgryźliśmy czasu kęs na farmie motyli

Jako maniaczka ogrodów botanicznych i tym podobnych przybytków bawiłam się świetnie (choć początkowo miałam opory, bo odwiedzam takie miejsca celem robienia szpanerskich zdjęć, a nie dlatego, że tak kocham naturę, a nie miałam ze sobą lustrzanki, tylko kompakt). Farma to wielki ogród o charakterze egzotycznym przykryty namiotem - proste i genialne. Motyle latają sobie radośnie, siadają na badylach, na turystach i na popozostawianych tu i tam poprzekrawanych owocach. Niesamowita frajda dla dzieciaków i dorosłych!




Mimo mojej naturalnej awersji do owadów (zwłaszcza latających mi wokół twarzy) ulitowałam się nad tym biedakiem i zabrałam go ze ścieżki, z której nie mógł odlecieć sam.

Lans i bauns

Sobotni wieczór spełzł nam na tzw. życiu nocnym, z którego zdjęć brak (i na szczęście). Było dużo wina, trochę lokalnego piwa... Acha, i wylądowaliśmy koniec końców w pubie "irlandzkim" :D
Puby angielskie różnią się znacznie od pubów irlandzkich (tych w Irlandii): są bardziej przestronne, lepiej oświetlone i udekorowane nowocześnie, bardziej powszechne jest też zajmowanie miejsc siedzących. Puby irlandzkie były przypuszczalnie budowane w małych pomieszczeniach, a potem z biegiem czasu poszerzane o kolejne salki w tym samym i przyległych budynkach, dzięki czemu przeciętny dubliński lokal to plątanina salek i korytarzy z kilkoma barami. Angielski pub jest dużo bardziej przyjazny osobom pijanym ;)

Tupot białych mew

Mimo skromnego opisu naszej sobotniej eskapady zapewniam solennie, że zgon na następny dzień był niewspółmierny do łagodności jego przebiegu. Większość towarzystwa odsypiała do wczesnych godzin popołudniowych, tylko ja, swoim zwyczajem, zbudziłam się o 6 rano i zabijałam czas czytając książkę "Kwiat pustyni". Dobrze się stało, bo lubię poświęcić kawałek każdego mojego cennego weekendu na lekturę, no i zawsze chciałam przeczytać tę powieść. Ca marche.

Resztę tej sennej, leniwej niedzieli spędziliśmy na odwiedzeniu Klubu Polskiego (ostoi PRL-owskiej estetyki z lokalem serwującym doskonałe, polskie do przesady żarcie), drzemce regeneracyjnej i wieczornym spacerze po lokalnym centrum seksu i biznesu (i znowu wkraczają do akcji moje koszmarne ujęcia nocne).
Cetrum seksu i biznesu składa się z: 

- deptaku handlowego, do złudzenia przypominającego niektóre miejsca w Paryżu



- ratusza



- betonowego szkaradzieństwa zwanego Central Library



- dziury w ziemi, która będzie nową biblioteką



Tutaj więcej na temat projektu:
http://www.birminghammail.net/news/top-stories/2009/04/02/first-look-at-new-birmingham-library-97319-23295676/

- uroczego zakątka pełnego klimatycznych kafejek, pubów i instalacji świetlnych, rozciągającego się wzdłuż kanału


- cetrum gastronomicznego The Mailbox u zwieńczenia tegoż kanału



- świeżo ukończonego, absolutnie odjechanego budynku zwanego The Cube, który dopiero co został ukończony i ma być w przyszłości apartamentowcem, hotelem, centrum handlowym, biurowcem, parkingiem i w ogóle jeżeli świat się kiedyś skończy, jego rezydenci jako jedyni przetrwają ogólny kataklizm



Powrót na Wyspę Ziemniaczaną i inne refl(u)eksje


Wycieczkę do Anglii mogę z powodzeniem zaliczyć do hiper udanych. Była to bardzo inspirująca, jak łatwo się domyślić z rozmiaru notki, podróż pełna pozytywnych wrażeń. Uświadomiłam sobie, że Anglii dużo bliżej do wielkiego świata niż Irlandii, funty zamiast euro to żaden problem i - jakże banalnie - że podróże kształcą.

Doceniłam też pewne rzeczy w Dublinie. Na przykład architektura miasta: mimo kilku imponujących obiektór jak chociażby te wszystkie centra handlowe, Birmingham jest strasznie zabałaganione i niezbyt ładne. W Dublinie wszyscy wkładają więcej wysiłku w spójność krajobrazu. Jeśli chodzi o puby, wolę irlandzkie, mimo ich pokręconej topografii.

Mimo to, pojedźcie. Postójcie i posiedźcie.

- Anything do declare?
- Yeah. Go to England.


inspirowane tym, of course (wiem, dowcipów się nie tłumaczy, bo przestają być śmieszne):


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz