poniedziałek, 16 lutego 2009

Świński Duet weekendowo

Z braku lepszych pomysłów na dowcipną notkę będzie mieszanie - o tym, jak irlandzka pogoda robi nas w wała, co Liban zrobił dobrego dla Margot, kto jest Super, a także o finalizacji pewnych przedsięwzięć. A do tego trochę fotek.


Tegoroczna zima dała mi w kość. Chodziłam non stop zziębnięta, zaliczyłam lekką sezonową depresję, aparat fotograficzny miał jakoś wyjątkowo mało roboty.

To chyba wina dużej ilości pracy i pogody. Obie mają to do siebie, że nie mam na nie wpływu, one zaś niezmiennie co weekend obie odwracają się do mnie plecami. Były niezliczone soboty i niedziele spędzane na Wyspach Szczęśliwych mojego laptopa i kanapy, zakrapiane Irish Tea (mój wynalazek: czarna herbata, a w niej kropelka whiskey, miód i mleko). Chociaż nie ma bardziej leniwych stworzeń niż Świński Duet, nawet my zaczęliśmy się w końcu dusić w naszym chlewiku.

Irlandzka pogoda... brak słów...

W zeszły weekend pojawiło się światełko w tunelu. Sobota była dość ciepła i słoneczna, więc ruszyliśmy na miasto, głównie w celach zakupowych. Postanowiliśmy wtedy spędzić niedzielę na łonie natury, popstrykać trochę zdjęć i przewietrzyć się wreszcie. Prognozy były optymistyczne. igoogle zapowiadało śnieg, rte.ie brak jakichkolwiek opadów i słońce. Z reguły tak jest, że przynajmniej jedna z tych prognoz jest poprawna.

Niedzielny ranek wyglądał w miarę OK: zimno, wszędzie śnieg, co by potwierdzało prognozy igoogle. 



Tak więc, zapakowaliśmy aparaty, udaliśmy się na stację kolejki podmiejskiej, kupiliśmy bilety, poszliśmy na peron... I zaczął padać deszcz. Padało kiedy jechaliśmy pociągiem, padało, kiedy dojechaliśmy na miejsce, padało, kiedy szliśmy nabrzeżem w Howth. Port rybacki, który w ładną pogodę jest wręcz uroczy, teraz był dość ponury, choć równie fotogeniczny co w słońcu. 


Christmas Tide by *Margotka on deviantART

zdjęcie z lata

zdjęcie sprzed tygodnia - jedna z niewielu okazji, kiedy można zaobserwować gołym okiem różnicę między irlandzką zimą, a irlandzkim latem...

Po mniej więcej 1.5 godziny, kiedy byliśmy już totalnie przemarznięci, przemoczeni i głodni, udaliśmy się na stację kolejki. Kiedy już przeszliśmy przez bramkę do kasowania biletów, wyszło słońce i już zostało na niebie przez resztę dnia. Cholerna pogoda.

W ten weekend było już inaczej. Dla odmiany sobota była trochę niewyraźna, ale niedziela piękna. Nareszcie poczuliśmy wiosnę w starych kościach, aparaty poszły w ruch, a spust migawki zdawał się mówić "wiosna, panie sierżancie!". Wiosna na dodatek poprawiła nasz zmysł orientacji, bo w końcu udało nam się dotrzeć do War Memorial Park (próbowaliśmy już chyba 3 razy i za każdym razem gubiliśmy się). Park jak park, trochę trawnika i kilka budowli niewiadomego przeznaczenia, ale przy okazji masa zadowolonych z życia psów, niesfornych dzieci, wioślarzy zasuwających po rzeczce nieopodal, żarłocznych kaczek... Było co pstrykać.







Walentynki po libańsku?

Niektórych pewnie ciekawi, czy i jak obchodziliśmy Walentynki. Chociaż jestem undergroundowo obuta i mam trochę nie po kolei w głowie, nie uważam, żeby olewanie V-day ciepłym moczem było cool, bo każda okazja jest dobra, żeby dać sobie upominek i zrobić coś miłego we dwoje poza zakupami, sprzątaniem i gotowaniem obiadu. Dostałam bukiet pięknych róż i coś słodkiego, a Przytulanka czerwony krawat. 



Postanowiliśmy też wykorzystać okazję, żeby się ładnie ubrać i gdzieś wyjść. Nasz wybór padł na libańską restaurację, którą kiedyś polecała mi moja francuska koleżanka (wierzcie mi, że jeżeli Francuz poleca lokal gastronomiczny w Dublinie, to znaczy, że naprawdę warto tam iść). Przypuszczam, że wielki udział miał w tym też aktualnie oglądany przez nas codziennie "M.A.S.H", a konkretnie jeden z ostatnich odcinków, kiedy grecki kontyngent przysłał do 4077, w podzięce za opiekę nad ich rannymi, masę greckich specjałów do jedzenia, w tym jagnię na grilla. To chyba przesądziło o wyprawie do kulinarnego Libanu, bo jako kraj, w którym połowa luda to muzułmanie, a druga połowa jest wyznania mojżeszowego, owieczek wcinają mnóstwo. Wszystko było pyszne i obżarliśmy się haniebnie.

Superprzytulanka

Dzisiejszy dzień należał do Przytulanki, bowiem miał on dziś urodziny. Dostał z tej okazji różne rzeczy, których nie będę wymieniać, bo i po co, ale o jednej warto wspomnieć: dożywotnim koncie Superbojownika. Jak zapewne niektórzy wiedzą, poznaliśmy się na JM, oboje dużo siedzimy na JM i Józek Potwornicki to generalnie nasz trzeci domownik. Przypuszczalnie blogować nie będzie, ale z szaffy na pewno skorzysta. Tak przynajmniej powiedział. Z tego miejsca dziękuję Nieśmiałemu Adminowi za naprawienie opcji 'przedłuż temu bojownikowi' :)

I tym optymistycznym akcentem... Pora do wyrka, bo jutro kolejny tydzień zasuwania na mojej galerze. Bóle szyi i kręgosłupa, których nabawiłam się ostatnimi czasy od zbyt siedzącego trybu życia, i które trochę wyhamowały przez weekend, zaczynają się nasilać.

Świński Duet życzy wszystkim miłego tygodnia i rychłego nadejścia wiosny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz