sobota, 20 grudnia 2008

Paryski lans

To nieprawda, że praca to tylko znój i udręka. Fakt - przez 99% czasu obcowania z firmą jest - ale nadchodzi w końcu Christmas Party, kiedy nawet twój manager przemawia ludzkim głosem i możesz poznać swoich kolegów z biura z zupełnie innej strony...
Jako że pracuję w firmie francuskiej, która sięga swoimi mackami do wielu krajów świata (od USA po Japonię, oczywiście posuwając się na zachód), przyjęcie odbywa się w głównej kwaterze, czyli w Paryżu. Firma stawiała loty, hotel, party (a tym drinki) - grzech było nie skorzystać.
Toteż postanowiłam nie przegapić okazji, skompletowałam kreację i ubiegłej soboty rano zapakowałam się w samolot (nawiasem mówiąc, prawie na ten samolot zaspałam, nie zdążyłam umyć włosów i powitałam Paryż z brudnymi kudłami, brawo!).

Sama droga do hotelu była pełna wrażeń. Postanowiliśmy odrzucić burżujskie nawyki, okazać szacunek zdobyczom rewolucji i wsiedliśmy zbiorowo do pociągu. Na szczęście na czele pochodu stała moja ulubiona koleżanka, która przemieszkała w tym mieście parę lat, więc wykup biletów i obranie właściwego peronu poszło sprawnie. Jednym z etapów podróży była przejażdżka bezzałogową linią metra. Jedna z koleżanek nie zdążyła wsiąść do wagonu i drzwi prawie przytrzasnęły jej nos (przy okazji zrodził się w mojej głowie pomysł na horror, roboczy tytuł brzmiałby mniej więcej tak: "Metro odrąbujące ludziom głowy" albo "Metro, które nie pozwala wsiadać istotom organicznym"), ale dojechała do nas następnym kursem, powitana gromkimi brawami. Kiedy w końcu dojechaliśmy do właściwego przystanku i wypełzliśmy na powierznię, naszym oczom ukazał się hotel, do którego zmierzaliśmy:




Umowa była taka, że o 16:00 idziemy na przemówienie szefa. Niestety, z powodu deszczu, niezorganizowania i lekkiej awersji do przemówień prezesa, koleżanka i ja dotarłyśmy na 16:00, ale do Galeries Lafayette.

Oczywiście nie mogłam sobie odmówić przyjemności pobuszowana w paryskich sklepach. Dostałam amoku, kiedy zobaczyłam paryskie Camaieu (marka niedostępna w Dublinie, a w Polsze i owszem) i wyszłam stamtąd z sukienką i golfem. Niby zwykłe ciuchy, no ale jednak z Paryża!

Zrobienie się na bóstwo przed przyjęciem zajęło mi mało czasu. Gorzej z moimi dwiema Francuzeczkami. Zawsze myślałam, że te wszystkie stereotypy o francuskich dziewczynach, że sie wszedzie spóźniają i są mało zorganizowane, są przesadzone. Wierzcie mi: nie są.

W końcu jednak dotelepałyśmy się do Maison des Polytechniciens (klub absolwentów prestiżowej Polytechnique - wylęgarni największych dupków i zarazem najtęższych mózgów w naszej firmie). 

Party było nudne jak flaki z olejem. Szybko podzieliło się na tych, którzy znają francuski i na tych, którzy nie znają, drinki szybko się kończyły, złośliwym komentarzom po polsku i angielsku nie było końca. W końcu ktoś rzucił hasło: piwnica. W piwnicy (nisko sklepionej, o czym przypomniały mi guzy na łbie nazajutrz) odbywała się prawdziwa balanga, % było pod dostatkiem, i co najważniejsze: wypadało tańczyć, a nie rozmawiać o pracy z facetami pod krawatem. Szybko zaaklimatyzowaliśmy się w nowych warunkach i wywijaliśmy piruety aż miło. Atmosfera była gorąca, co łatwo stwierdzić, porównując stopień czerwoności mojej facjaty i nieładu włosów na poniższych zdjęciach:

Małgorzata P. i Muriel D. - wersja posh...
...i wersja party!
Zabawa trwała wiele godzin i nie dłużyła się ani chwili. Buty na szpilkach szybko poszły w kąt, dżin z tonikiem lał się strumieniami i każdy z osobna stawał się królem lub królową parkietu. Załoga jednak szybko się wykruszała, i przy końcu pląsali z nami nawet barmani. Ani się obejrzeliśmy, jak została tylko garsta ludzi z Dublina (i Francuzi z londyńskiego biura w sali obok, niestety, nie mieli już siły tańczyć), a tu 5 rano i oficjalny koniec przyjęcia. Poniżej prezentuję ludzi, którzy zdobyli nieoficjalny tytuł firmowych bohaterów (Hardest Partying People):

Stan narodowościowy: Francja - 1, Hiszpania - 1, Indie - 1, Irlandia - 2, Polska - 1, Słowacja - 1, UK - 1
W tym oto wieńcu wszyscy miali robione oficjalne fotki na wejściu. Oficjalne fotki jeszcze nie zostały opublikowane, ale ta, nieoficjalna, zrobiona na sam koniec przyjęcia, pokazuje twarze gwiazd Małgorzaty P. i Muriel D. w dużo lepszym nastroju:

Mimo fatalnego początku uważam to przyjęcie za udane. Dlatego w drodze powrotnej chętnie śpiewałam ten numer, i dedykuję go wszystkim imprezującym w lanserskich miejscach:





Żeby dopełnić lansu - podsumowanie moich paryskich zakupów: golf, sukienka, pudełko czekoladek, tabliczka czekolady z Maison du Chocolat, butelka beaujolais nouveau, mała butelka Perrier, czapka szt. 2, ozdoba choinkowa z kotem, paczka makaroników, 3 twarde jak kamień kiełbachy z Kraju Basków

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz