sobota, 16 sierpnia 2008

Margot pictures przedstawia: "Wakacyjny Lans"

Za oknem wichura i ulewa, a ja w domciu, w piżamce w świnki, rozchmurzona herbatką z prądem, wspominam swoje dopiero co zakończone wakacje...


Scenariusz był taki: mama przylatuje 31 lipca w południe, leci 14 sierpnia rano z powrotem do Szczecina, w międzyczasie zwiedzamy, zwiedzamy, zwiedzamy. Plan szlachetny, ale szybko okazało się, że niemożliwy to zrealizowania w 100%, bo:

1. nogi mają ograniczoną wytrzymałość
2. oferta handlowa Dublina przyprawia o zawrót głowy
3. sklepy i muzea zamykają bardzo wcześnie

Z uwagi na punkty 1. i 3. odpadało długie spanie, bo trzeba przecież wcześnie wystartować, żeby cos fajnego zobaczyć. Z uwagi na punkt 2. nie zwiedziłyśmy aż tak dużo, stan mojego konta zmalał dość drastycznie, a trzydrzwiowa szafa nagle stała się za mała na moje potrzeby.

Niemniej, bawiliśmy się świetnie.

Obsada
W wycieczkach udział wzięli:
- Małgorzata P.
- Canon PowerShot A630
- Mama Małgorzaty P.
- Fuji FinePix S550
- Przytulanka Małgorzaty P.
- Sony A200 (zabawkę se kupił, kurna, i wcale nie jestem zazdrosna :>)




Filming locations
Dublin wielkomiejski

Co tu dużo mówić: tu jest tyle ładnych miejsc, że aż trudno się zdecydować, co pokazać najpierw. Zaczęłyśmy więc od deptaku handlowego Henry Street, Temple Bar, potem Trinity College, a potem deszcz uwięził nas w sklepach typu Kilkenny czy Blarney Woolen Mills: koszmarnie drogie i przepiękne rękodzielnictwo artystyczno-użytkowe z Irlandii.
Generalnie mało zaliczyłyśmy zabytków, bo w końcu ileż można gapić się na ruiny, jeśli się nie jest historykiem? Z typowo turystycznych obiektów poprzestałyśmy na XII-wiecznym kościele św. Audoena, muzeum historycznym i zoo. Oprócz tego obeszłyśmy rejon Merrion Square i St. Stephen's Green, z pięknymi wiktoriańskimi kamienicami, dwoma parkami i moim miejscem pracy (hehe, i tak mam szczęście, że się wykpiłam od zaprowadzenia mamy do biura - to by był dopiero obciach, pokazać się w pracy w czasie urlopu).
Efekt łażenia po Dublinie:
- obolałe stopy i kolana co wieczór
- zakupy: para butów, para spodni, ok. 7 bluzek
- ok. 150 zdjęć

Klify Howth, Howth Village

Zafundowaliśmy mamie wersję full, tzn. jazdę autobusem kawałeczek za Sutton, potem obejście całego półwyspu, trochę wioski Howth i stamtąd ciapąg do Dublina. (wersja demo: jeżeli ktoś ma słabsze nóżki, to może dojechać autobusem do środka półwyspu i zrobić połowę trasy).



Pogoda była tego dnia naprawdę szalona: w jednej minucie padał deszcz, w następnej przypiekało słońce. Wróciłam z wycieczki upaćkana błotem i spalona na nosie. Takie rzeczy tylko w Irlandii.
Efekty wycieczki:
- kilkaset zdjęć (widoczki, rośliny, mama Margot, Margot z mamą, Margot robiąca zdjęcia widoczków, roślinek i mamy Margot)







Ogród Botaniczny w Dublinie

Jak to było do przewidzenia, jeden dzień ledwo starczył na obejrzenie tylko najciekawszych działów: szklarni, ogrodu ziołowo-warzywnego i skalniaka. Nie zbliżyliśmy się nawet do arboretum i różanki. Byłam tam już 3 razy i jeszcze nie widziałam wszystkiego. Mama była niepocieszona, że nie widziała innych części ogrodu i była zdecydowana pójść jeszcze raz. Oczywiście nie było już czasu.

National Botanic Gardens, zwane przez miejscowych "The Bots", to jedno z najpiękniejszych miejsc w Dublinie. Jeżeli kiedyś zawitacie do Guinnesstown, jest to zdecydowanie must-see :)






Galway, Connemara i takie tam



Drugiego dnia pobytu zachowaliśmy się jak stuprocentowi turyści i kupiliśmy sobie wycieczkę autokarową po górach Connemara i opactwie Kylemore.
Oczywiście Dublin jest pełen powabu, ale ja też muszę mieć jakieś wakacje, a jak wakacje, to i wyjazd poza trvale bydlisko. Dlatego też zorganizowałam czterodniowy wypad do Galway, przeuroczego miasteczka w zachodniej Irlandii. Samo Galway nie jest może duże i jeden dzień to zdecydowanie dość, żeby zaliczyć jego atrakcje (co uczyniliśmy dnia pierwszego), ale można przy pomocy lokalnych biur podróży i Bus Eireann pokręcić się po okolicy i zobaczyć istne cuda.




Cały dzień lało jak z cebra, z przerwami na drobne mżawki, więc ogladanie wszystkiego z okna autobusu wydawało się niezłym pomysłem. W opactwie Kylemore spędziliśmy 2 godziny przewidziane w programie wycieczki, ale to było zdecydowanie za mało. Większość czasu przeznaczyliśmy na piękny, choć nieco podupadły wiktoriański ogród (czy wspomniałam już, że moja mama jest botanikiem i przy okazji maniaczką ogrodnictwa? nie? to może najwyższy czas).
Trzeciego dnia wybraliśmy się, mimo niepewnie zapowiadającej się pogody, na klify Moher, chyba jedno z najbardziej atrakcyjnych fotograficznie miejsc w Irlandii. Pogoda przez większość dnia nam sprzyjała, więc odbyliśmy piękną i dość daleką wędrówkę.

Jak się łatwo domyślić, najpiękniejsze widoki zaczynają się "beyond this point"

Po wędrówce utknęliśmy w visitor centre, gdyż mieliśmy jeszcze 4 godziny do autobusu, a wredna chmura postanowiła znowu nam się oberwać na głowy. Zabiliśmy czas spożywając specjały w miejscowym barze (oczywiście drogim jak diabli) i kontemplując pamiątki w sklepie.

Ostatniego dnia, nieco zmęczeni i przygnębieni kiepską pogodą, a także ograniczeni czasem odjazdu pociągu do Dublina, zafundowaliśmy sobie mały rejs w górę rzeki Corrib. Rejs obfitował w sielskie widoki i został ładnie przypieczętowany pyszną Irish coffee - oczywiście jedną, żeby nie zobaczyć trzech kładek zamiast jednej i wybrać właściwą przy zejściu na ląd.





Powerscourt

Można by przypuszczać, że po paru dniach zasuwania w deszczu w końcu sie pobyczymy, jak na urlopowiczów przystało. Nic z tego! Następnego dnia po powrocie, wstając dość wcześnie rano, wybraliśmy się do ogrodów Powerscourt pod Dublinem. Najpierw niemiłosiernie długo autobusem, potem na własnych nogach przez pola golfowe, w końcu dotarliśmy do kompleksu pałacowo-ogrodowego.

I tym razem zwiedzaliśmy w niemałym pospiechu, bo ogrody są bardzo rozległe, kawiarnia daje pyszne ciastka i na dodatek w pałacu mieści się wielki sklep z prześlicznymi gadżetami i artykułami gospodarstwa domowego. Niemniej, zmieściliśmy się w czasie, narobiliśmy mnóstwo zdjęć, a pogoda była dla nas wyjątkowo łaskawa.




Bray
Resztę pobytu mamy w Dublinie spędziliśmy raczej zwyczajnie. Przytulance skończył się urlop, a my ruszyłyśmy na podbój sklepów. We wtorek odwiedziłyśmy Bray, aby przejść się choć kawałek przepiękną ścieżką nad linią kolejową, wyrzeźbioną w zboczu góry.



Bray-Greystones railroad 2 by *Margotka on deviantART

Miłe dobrego początki, a koniec jeszcze lepszy

W czwartek rano zapakowałam mamę do samolotu, wróciłam do domu i... spędziłam wreszcie dzień na prawdziwymy wypoczynku! Większość dnia spędziłam w pozycji horyzontalnej, oglądając głupie filmy: "High School Musical" i "Jedwab" (ten drugi okazał się być totalną stratą czasu). Do wieczora nie wyskoczyłam z dresu w świnki. To się nazywa urlop!

2 tygodnie to teoretycznie nie mało, ale ciężko mi było wrócić tak po prostu do pracy. Na szczęście teraz jest weekend i mogę trochę wypocząć. Człowiek bowiem rodzi się zmęczony i żyje, aby odpocząć.


Podziękowania
-mamie za zmuszenie mnie do ruszenia dupska z domu
- Przytulance za niesienie plecaka
- obojgu za zdjęcia, które widzicie powyżej, gdyż jako prawdziwa gwiazda oczywiście nie mogłam ich sobie zrobić sama
- kierowcy autobusu na wycieczce po Connemara za dostarczenie mi materiału na KM (Opowieści z Connemary, cz.1)

NIE dziękuję pogodzie, która ciągle pokazywała kwaśny pysk. Zołza jedna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz